Jak opowiedzieć o temacie trudnym, jakim jest nagła choroba i śmierć rodziców? Czy dramat rodziny można przedstawić w sposób ciepły i optymistyczny, a przy okazji zostawić widzom nienachalne przesłanie dotyczące radości życia i uniwersalnych wartości? Moje córki krowy to właśnie przykład takiego kina. Obraz, który widzowie 40. Festiwalu Filmowego w Gdyni długo oklaskiwali na stojąco.
Moje córki krowy
Scenariusz i reżyseria: Kinga Dębska
Odsada: Agata Kulesza, Gabriela Muskała, Marian Dziędziel, Marcin Dorociński
Dystrybucja: Kino Świat Sp. z o.o.
Film stanowi popis aktorski kilku aktorów. Duet grany przez Agatę Kuleszę i Gabrielę Muskałę to twardo stąpająca po ziemi aktorka i egzaltowana nauczycielka, które w zasadzie nie mają wspólnych tematów. Obie lekko przegrane, dojrzałe, pełne wzajemnych żali, utrzymujące powierzchowny kontakt. Względny spokój w relacjach rodzinnych burzy nagła choroba matki i potrzeba sprawowania opieki nad ojcem. Rodzeństwo, w którym ktoś zawsze jest mądrzejszy, bardziej bądź mniej kochany przez rodziców, komu bardziej się udało lub zupełnie się nie powiodło, po swojemu mierzy się z problemami, a jednocześnie jest zmuszone do współdziałania. I od nowa mozolnie buduje swoją relację.
Oprócz mocnych i prawdziwych aż do bólu ról kobiecych w filmie mamy też wyraziste postacie męskie. Marian Dziędziel wywiązał się ze swojej roli kapitalnie – zbudował przekonującą więź z obydwiema siostrami, ale także dał przejmujący obraz osoby chorej neurologicznie, bezradnej i momentami dziecinnej: z własnymi dziwactwami czy niezrozumiałym uporem. Ojca, który przesadnie nie chwali, a swoją miłość do córek kryje za łagodnym gderaniem.
Osobnym tematem jest kreacja Marcina Dorocińskiego, którą należałoby określić jako brawurową rolę epizodyczną. Ta postać jest właściwie wentylem bezpieczeństwa, dzięki któremu żadna ze scen nie jest zbyt dramatyczna. Etatowy amant polskiego kina w roli męża-nieudacznika ze spojrzeniem wyrażającym tęsknotę za wiedzą właściwie nie musi się odzywać, żeby osiągnąć zamierzony efekt.
Reżyserka, której opowieść jest inspirowana własną historią, nadała jej ton lekko humorystyczny, słodko-gorzki. Ścieranie odmiennych charakterów, małe śmiesznostki, które tkwią w każdym z nas i próby ratowania spokoju ducha w sytuacji granicznej, otrzymały rys komediowy, a nawet ironiczny, przez co całość zyskuje na wiarygodności. W pewnym momencie orientujemy się, że to po prostu „życiowa historia”, podejrzenie zwykłej rodziny w ciężkim momencie jej życia. Dialogi, które niemal słyszymy we własnym domu, momenty i zachowania, które najchętniej ukrylibyśmy skrzętnie i strach o rodziców, który odczuwamy tym mocniej, im jesteśmy starsi.
To uniwersalny przekaz, z którym widz bez problemu może się utożsamić. Historia, która nie daje fałszywych pocieszeń ani łatwych odpowiedzi, przynosi jednak cień optymizmu i nadzieję. Pokazuje, że w rodzinie, mimo całej jej ułomności i różnic charakterów, tkwi siła, z której można czerpać. I ten rodzaj nieuchwytnej energii udziela się także widzom, którzy wychodzą z kina dziwnie podbudowani, choć wzruszeni. Moje córki krowy to kinowa pozycja obowiązkowa, nie tylko dla sióstr.
Dominika Pawlikowska
Zdjęcia dzięki uprzejmości dystrybutora Kino Świat