Najnowsza książka Jakuba Żulczyka jest kontynuacją wznowionego niedawno Zmorojewa. Tym razem zło nie tylko dysponuje armią potworów, ale przede wszystkim wkrada się do ludzkich umysłów. Zamiast zabawy konwencją dostajemy więc solidną powieść-horror, którą (jak i za pierwszym razem) czyta się jednym tchem.
Jakub Żulczyk, Świątynia
Wydawnictwo Agora, Warszawa, 2019
Kiedy opadł już kurz po ostatecznym starciu sił dobra i zła w mazurskich Głuszycach, życie powoli wraca do normy. Uczestnicy wydarzeń wyparli z pamięci ponadnormalne zjawiska i postacie, w mediach pozostała jedynie oficjalna wersja o tornadzie, a zadzierzgnięte w walce przyjaźnie powoli się wypalają. W warszawskiej rzeczywistości Tytus znowu jest nerdem, a Anka najwyraźniej nie ma ochoty na kontynuację tej znajomości. Tymczasem w szkole dziewczyny pojawia się intrygująco przystojny i charyzmatyczny chłopak wraz z nieco demonicznymi towarzyszami. Jest jeszcze równie tajemniczy uzdrowiciel, który stopniowo otumania dorosłych obietnicą wiecznej szczęśliwości. Kiedy wszystkie wątki zaczynają składać się w całość, bohaterowie są już po uszy w kłopotach. I to o wiele większych, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać.
Nowa historia, nowi bohaterowie
Nowa historia oznacza pojawienie się ciekawych postaci – zwłaszcza wśród młodzieży. Jest więc niepokojące trio, koleżanki i koledzy głównych postaci: świetnie skonstruowana, zaskakująca Aneta czy Pitoń, który wprawdzie dostał na kartach powieści za mało miejsca, ale wierzymy, że i on ma potencjał, który jeszcze wyjdzie na jaw, a tymczasem dba o odpowiedni poziom komizmu niektórych scen. Dorośli wycofali się na drugi plan, choć niektórzy ulubieńcy z pierwszej części znowu znajdują się w epicentrum zdarzeń – nie zdradzimy którzy, żeby nie psuć niespodzianki.
Pierwszoplanowi Anka i Tytus są bardziej dojrzali (od wydarzeń w Głuszycach i Zmorojewie minął rok), a co za tym idzie – trochę mniej irytujący. Nadal jednak są nastolatkami z całym bogactwem uczuć przynależnych temu etapowi życia i prawem do podejmowania decyzji na podstawie własnej niepodważalnej logiki. I oni, i ich znajomi przeżywają mniejsze bądź większe inicjacje, odkrywają prawdę o sobie, sprawdzają się w starciu z problemami dorosłego życia i w końcu także z nadprzyrodzonymi mocami.
Sam Tytus nadal ma pewien kłopot ze swoim specyficznym powołaniem – wciąż potrzeba mu masy szczęścia, nagłych cudów i pojawiających się na zasadzie Deus ex Machina pomocników, wciąż bardziej mu się udaje niż umie. Ciekawie przedstawiono za to proces docierania do swych umiejętności, odkrywania drzemiących wewnątrz mocy i poszukiwania rozwiązań. Tak, Tytus nadal jest wycofanym nerdem, jednak zaczynającym rozumieć swoją rolę w świecie. Powściągliwość w prowadzeniu tej postaci to wielka zaleta powieści, która skupia się na dojrzewaniu, a nie epatowaniu magicznymi sztuczkami.
Ponieważ akcja koncentruje się na nastolatkach, dorośli pojawiają się najczęściej po to, żeby spełnić jakieś fabularne zadanie. W pierwszej części, czyli w Zmorojewie, Tytus zrozumiał, że jego dziadkowie to niemal superbohaterowie, co zupełnie zmieniło jego sposób patrzenia na najstarsze pokolenie Grójeckich. W Świątyni młodzi z kolei zaczynają znów zbliżać się do swoich rodziców, albo oddalać się od ludzkich rodziców na rzecz zbliżenia z siłami nadprzyrodzonymi.
Zło przegląda się w lustrze
Osiem lat, które upłynęły od wydania Zmorojewa, to czas, w którym ewoluowało także pisarstwo samego Żulczyka – jego bohaterowie mają pogłębione portrety psychologiczne, o wiele lepiej rozumiemy ich motywacje, bardziej angażujemy się w wydarzenia.
Żulczyk do niektórych postaci czy zdarzeń przykłada krzywe zwierciadło, albo lepiej – negatyw, tym samym przekształcając wybrany motyw na potrzeby zarówno „dobrych”, jak i „złych”. Powierniczka Ciemności zaczyna rozumieć swoje moce i powołanie – podobną drogę przebywa jej antagonista. Odpowiedzią na zorganizowane działania Powierniczki Ciemności i jej przybocznych są perypetie skleconej na poczekaniu ekipy ratunkowej podążającej wraz z Powiernikiem Światła w stronę tajemniczej Świątyni. Uzdrowieńczej mocy niewiadomego pochodzenia przeciwstawia się cudowny ratunek z opresji, choć właściwie bardziej odpowiednim w tej sytuacji stwierdzeniem byłby gamingowy respawn. Zamiast szwendających się tu i ówdzie obrzydliwych potworów dostajemy postacie, które coraz głębiej wchodzą w mrok, stają się ludzkimi potworami, ale i na odwrót: są potwory, które odkrywają na nowo swą ludzką naturę.
Zło potrzebuje oprawy
Świątynia także świetnie opowiada także o zbiorowej hipnozie, doświadczeniu z pogranicza sekty, zarówno w makro-, jak i mikroskali, podejmuje się także dotknięcia tematu sterowania zbiorowością i żerowania na podstawowych instynktach.
Powieść karmi nas niepokojącymi scenami i malowniczymi obrazami zapadającymi w pamieć, jak wiktoriański domek pośrodku niczego czy porzucony CPN, który kojarzyć się może ze stacją-widmo z Route 66. Zło dobrze komponuje się z takimi dekoracjami.
Jak widać, poruszanych wątków jest całkiem sporo, a wszystkie układają się w dopracowaną, malowniczą całość. Z młodzieżowej powieści inicjacyjnej, z zabawy konwencją horroru i fantasy historia zmierza w stronę dość rozbudowanych portretów psychologicznych i ciekawych rozwiązań fabularnych. Jeśli Żulczyk zdecyduje się na kolejne odsłony powieści, z pewnością nie zabraknie mu wiernych czytelników.
Dominika Pawlikowska