27.06.2015 w ramach trasy Redeemer of Souls w łódzkiej Atlas Arenie zagrała legenda heavy metalu – Judas Priest. Brytyjczycy za nic mają swój wiek i zaprezentowali się wyśmienicie, przypominając, że nie mają w najbliższym czasie zamiaru wakować tytułu Bogów Metalu.
Judas Priest uchodzi za jeden z tych zespołów, które stanowiły inspirację dla kolejnych generacji grup metalowych oraz odegrały kluczową rolę dla rozwoju całej sceny metalowej – nie tylko tej heavy, związanej z NWOBHM (New Wave of British Heavy Metal) lecz także tych mocniejszych gatunków. Dość powiedzieć, że o cover Judas Priest pokusiły się takie tuzy jak Slayer (na albumie Seasons in the Abyss znalazł się utwór Dissident Aggressor) czy też Death (znakomita wersja Painkiller, zamieszczona na ostatnim studyjnym albumie Death – The Sound of the Perseverance). Płyty takie, jak British Steel, Screaming for Vengeance, Defenders of Faith czy też Painkiller, uważane są przez fanów za absolutnie kultowe, zaś skórzano – motocyklowy image wylansowany przez Roba Halforda ponad 35 lat temu stał się „obowiązującym” mundurkiem dużej części subkultury metalowej.Zanim jednak na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, ciężkie zadanie rozgrzania publiki wziął na siebie Five Finger Death Punch. Pochodzący z Las Vegas kwintet wywiązał się z tego zadania całkiem dobrze – jest w ich muzyce sporo energii, ale i dużo melodii, a wokalista ze swoją amerykańską bezpośredniością szybko nawiązał kontakt z polską publiką. W trakcie krótkiego setu FFDP mogliśmy usłyszeć między innymi cover Bad Company, wściekły Burn MF, Lift me up (notabene na płycie gościnie w tym utworze występuje nie kto inny jak sam Rob Halford) oraz akustyczna wersję Remember everything. Szkoda tylko, że House of the rising sun na zakończenie nie został zagrany na żywo, tylko odtworzony w wersji studyjnej. Niemniej jednak po sobotnim występie chętnie zobaczyłbym Amerykanów na klubowym koncercie w pełnym repertuarze.
Po zakończonym występie FFDP scenę zakryła olbrzymia flaga z logo Judas Priest, a technicy przy akompaniamencie sączącego się z głośników AC/DC rozpoczęli przygotowania do głównego występu wieczoru. Po około 30 minutach usłyszeliśmy z głośników War Pigs w wykonaniu Black Sabbath, oznaczające, że najwyższy czas wracać na salę.
Judas Priest zaprezentował widzom fascynującą wędrówkę przez historię heavy metalu w ich wydaniu – zaczęli od Dragonaut z najnowszej płyty, z której zagrali jeszcze Halls of Valhalla oraz utwór tytułowy, przeplatając najnowsze kompozycje klasykami z lat osiemdziesiątych oraz (tak!) siedemdziesiątych. Obok obowiązkowych kompozycji: Metal Gods, Turbo Lover, Devil’s Child, Jawbreaker czy też Breaking the Law, mogliśmy usłyszeć takie starocie, jak Victim of Changes z wydanej w 1976 roku płyty Sad Wings of Destiny oraz Beyond the Realms of Death z wydanej w 1978 roku płyty Stained Class. Ostatnim utworem zagranym w regularnej części koncertu był Hell Bent for Leather, poprzedzony wtoczeniem się na scenę Roba Halforda na Harleyu.
Po krótkiej przerwie wywołani przez publikę muzycy powrócili na niesamowicie mocny i intensywny bis. Zaczęli od krótkiego intra The Hellion przechodzącego płynnie w Electric Eye, po którym nastąpił jeden z większych hitów zespołu – You’ve Got Another Thing Comin’ – wszystko z płyty Screaming for Vengeance. O ile pierwsza część koncertu była zagrana dość szybko i, powiedziałbym, oschle pod względem jakości kontaktu z publicznością, to w ramach bisów muzycy pozwolili sobie na większą swobodę – pojawiły się interakcje Halforda czy imponujące solo nowego gitarzysty – Richiego Faulknera. Jednak to, co najlepsze miało się dopiero zdarzyć – wprawdzie wokalista i gitarzyści zniknęli znów za kulisami, ale perkusista nawet się nie fatygował i wprost zapytał, co publiczność chciałaby jeszcze usłyszeć – odpowiedziało mu triumfalne „Painkiller” i po chwili rozległ się znany wszystkim perkusyjny wstęp do jednego z najwścieklejszych i najbardziej intensywnych utworów w heavy metalu. Na zakończenie zespół zagrał jeszcze Living after midnight, podziękował i ostatecznie już zniknął ze sceny.
Nieodłączną częścią magii Judas Priest jest Rob Halford i jego niesamowity wokal – w sobotę w Atlas Arenie dał imponujący pokaz swoich możliwości, udowadniając, że mimo 64 lat na karku, jest w doskonałej dyspozycji i swobodnie porusza się zarówno w niskich, jak i wysokich rejestrach. Dobrze, że wbrew zapowiedziom sprzed kilku lat, zespół nie zakończył kariery po trasie Epitaph. To była prawdziwa przyjemność móc zobaczyć legendę metalu w tak dobrej formie. Dla tych, którzy nie byli 27 czerwca w Łodzi, a chcieliby jednak zobaczyć jeszcze Judas Priest – będzie ku temu okazja już pod koniec roku – krótko przed łódzkim występem zespół ogłosił, że kolejny koncert zagrają w Polsce już w grudniu w Gdańsku.
Zdjęcia dzięki uprzejmości Atlas Arena w Łodzi.
LG