Pierwszy zareagował Internet: posłuszeństwa odmówiły przeciążone serwery Google, Yahoo i Twittera, ucierpiała także dostępność serwisów CNN i CBS, a Wikipedia odnotowała gorączkowe próby edycji strony poświęconej artyście. 25 czerwca 2009 r. w szpitalu im. Ronalda Reagana w Los Angeles zmarł Michael Jackson.
Kiedy do rezydencji przy Carolwood Drive wezwano karetkę, artysta był nieprzytomny, a stan ten utrzymywał się w wyniku przedawkowania propofolu – anestetyku powodującego utratę świadomości. Silnie uzależniający lek, podany muzykowi przez osobistego lekarza Conrada Murray’a, miał chociaż na chwilę uwolnić Jacksona od koszmaru bezsenności, która od lat towarzyszyła mu podczas tras koncertowych.
Tym razem miało być inaczej ˗ zamiast wycieńczającego światowego tournée artysta zapowiedział serię stacjonarnych koncertów w londyńskiej O2 Arena pod hasłem „This is it”. Gdy okazało się, że 750 tys. biletów wyprzedano w 4 godziny, Michael zgodził się na kolejne terminy. Ostatecznie wielki powrót gwiazdora rozłożony został na 50 występów ˗ w geograficznym centrum świata i europejskiej stolicy rozrywki Król Popu chciał udowodnić, że nadal godnie dzierży berło i nie ma ochoty na przekazanie regaliów. Według relacji najbliższych współpracowników chciał stworzyć oszałamiające show, które zaczaruje nie tylko zagorzałych fanów, ale i trójkę jego dzieci – urodzonych zbyt późno, by pamiętać legendarne koncerty z trasy Bad czy Dangerous.Presja ze strony organizatorów, destrukcyjny perfekcjonizm, drwiny nieprzychylnych mediów, eksploatujące próby i strach o fizyczną wydolność doprowadziły jednak do eskalacji napięcia, którego Jackson nie wytrzymał. W biograficznej książce Nie jesteś sam: Michael oczami brata Jermaine Jackson pisze zresztą, że muzyk zgasł dużo wcześniej, w 2005 r. Mimo kompromitacji oskarżycieli i wygranego procesu o molestowanie nieletniego, nigdy już nie odzyskał dawnego temperamentu i pasji życia.
Dziś, 6 lat po śmierci giganta sceny pop, coraz dobitniej widać, jak nieuchwytną i sprzeczną był postacią. Ale tak właśnie krystalizują się legendy. Syn operatora dźwigu z Indiany, laureat 13 nagród Grammy, mały geniusz śpiewający o rozczarowaniach dojrzałości i dorosły rezydent Nibylandii, która stała się jego ucieczką i przekleństwem, obsesyjnie wymykał się widełkom konwencji. Kim był Michael Jackson? Piosenkarzem, kompozytorem, aranżerem, tekściarzem i choreografem, który łączył unikalny talent z wytrawnym biznesowym wyczuciem. Mistrzem autokreacji, twórcą najbardziej ikonicznej współczesnej persony medialnej, skrywającym głębokie spojrzenie za nonszalancką szpitalną maseczką. Miłośnikiem Charliego Chaplina, kreskówek i bitew na wodne balony, śpiewającym o luksusowych prostytutkach i uzależnieniu od morfiny. Obsesyjnym fanem Shirley Temple, Elizabeth Taylor i wielu innych cudownych dzieci, których biografie zestawiał ze swoją własną legendą, nabierającą kształtów już na początku lat 70-tych. Skrzywdzonym chłopcem, ofiarą i dłużnikiem reżimu nieustannych prób, egzekwowanego twardą ręką ojca-wizjonera. Brylantem, który nie świeciłby pełnym blaskiem, gdyby nie szlify fenomenalnego trębacza i producenta ˗ Quincy’ego Jonesa. Efektownym kuglarzem, miłośnikiem pagonów i niemożliwie tandetnej sztuki, ale i Debussy’ego czy Rachmaninowa. Ostatnim sprawiedliwym nawołującym do pokoju i ekologicznej rozwagi, narcyzem i filantropem obciążonym kompleksem zbawiciela. Mistrzem short movies, który ustabilizował gatunek teledysku i przyciągnął przed telewizory widzów MTV. Wizjonerem i fantastą, księżycowym spacerowiczem, baśniowym ekscentrykiem, jakby żywcem wyjętym z filmów Tima Burtona. Jednym z najwyraźniejszych refleksów dzieciństwa dzisiejszych 30-latków.Aleksandra Nawarycz