Nie sposób obejrzeć „After Life” nie mając z tyłu głowy kilku wcześniejszych dokonań Ricky’ego Gervaisa – jednego z najpopularniejszych komików brytyjskich. Jego podszyte nostalgią żarty ze wszystkich i wszystkiego nie pozostawiają nikogo obojętnym. Podobnie rzecz się ma z tworzonymi przez niego obrazami. Jednym z nich, jest „After Life”, który potrafi znokautować widza ogromem emocji, które mu przekazuje.
Czarny humor
Ricky Gervais znany jest głównie jako komik, który nigdy nie odpuszczał nikomu w swoich kontrowersyjnych stand-upach. Wielokrotnie wpadał przez to w spore tarapaty, ale z uporem brnął dalej, stwarzając po jakimś czasie swój własny styl. Skandal na Złotych Globach, kiedy to boleśnie zakpił z Caitlyn Jenner to zaledwie próbka jego możliwości. O wiele więcej daje obejrzenie jednego z jego stand-upów (aktualnie na Netflix) Humanity. Gervais celnie atakuje poprawność polityczną i schematy oraz kpi ze wszystkiego, co się nawinie. Najbardziej z siebie samego. To stand-up najlepiej pokazuje, jak misiowaty Anglik, nieszczególnie przystojny czy wyrazisty, w jednej chwili przeistacza się w charyzmatyczne zwierzę sceniczne.
W jego występach dużo jest cech czarnej komedii i ogólnie humoru obrazoburczego, ale nie ma co ukrywać, że głównie dlatego zyskał tak wielką popularność. W świecie telewizji pojawił się w już 1999 roku, ale dopiero serial „The Office” z 2001 roku, który w całości napisał, dał mus status gwiazdy. Jego niecodzienne podejście do wielu tematów, a przede wszystkim formy, szybko stało się jego znakiem rozpoznawczym. Gervais nigdy nie miał zamiaru tworzyć epickich opowieści i unikał popularnych gatunków jak romans czy akcja. Zdecydowanie więcej satysfakcji woli czerpać z prostych opowieściach o zwyczajnych ludziach i ich nudnych szarych życiach. Widać to też bardzo mocno w jego stand-upach, które skierowane są do właśnie takich zwyczajnych odbiorców, bo poruszają tematy doskonale im znane.
Zanim pojawiło się After Life, widzieliśmy go w obrazie David Brent: Życie w trasie – czyli słodko-gorzkiej opowieści o irytującym sprzedawcy, który postanowił zostać gwiazdą rocka; albo w Special Correspondents, gdzie u boku Erica Bany udawali korespondentów wojennych na potrzeby radia. Postacie Gervaise’a są zabawne w niewymuszony sposób, gapowate, nieco zagubione, czasem bezmyślne – zawsze jednak przemycają nieco ironii i melancholii. To z kolei powoduje, że nawet pozytywne zakończenia filmów (był także reżyserem i scenarzystą wyżej wymienionych) zawierają kroplę goryczy. Nie inaczej jest jest w przypadku miniserialu After Life.Życie bez celu
„After Life” nie jest serialem zwyczajnym, pomimo że od początku miało zamiar pokazać zupełnie typowe problemy. Głównym bohaterem jest Tony, mężczyzna po 40-tce, który w zasadzie niczym szczególnym nie wyróżnia się spośród milionów mu podobnych. Tony stracił rok temu swoją żonę i od tego czasu nie może się pozbierać. Śmierć jego ukochanej nie była nagła ani gwałtowna, ale powolna i bolesna. Żonę zabrał mu nowotwór, co z jednej strony jest dla niego dobre, bo docenia możliwość pożegnania się na własnych warunkach z partnerką, ale z drugiej strony wciąż katuje się filmikami nagranymi przez nią, na do widzenia. Tony każdy swój dzień zaczyna tak samo, plując sobie w brodę, że to nie on umarł. Chodzi do pracy, ale wszystkich swoich współpracowników męczy swoimi depresyjnymi wywodami o marności życia, bezcelowości jego kontynuowania i groźbami popełnienia samobójstwa. Jedyne co go trzyma przy życiu to jego pies, który już kilkukrotnie odwiódł go od definitywnego zakończenia swojej historii. Tony brnie więc dale, zarażając wszystkich ludzi wokół swoim negatywnym zachowaniem, częstując każdego napotkanego człowieka chamstwem najwyższej klasy. Trzeba przyznać, że główny bohater, jest na tyle konsekwentny i bezkompromisowy w tym, co robi, że szybko zaczynamy nawet sympatyzować z jego podejściem do życia.
Karuzela emocji
Pierwsze kilka odcinków serialu „After Life” potrafi naprawdę namieszać nam w głowie i emocjach. Główny bohater bombarduje nas depresyjnymi przemyśleniami. Widzom może być naprawdę żal Tony’ego, ale już w połowie sezonu zaczynamy zauważać zupełnie inne jego cechy. Po pewnym czasie nasze współczucie może przerodzić się w irytację, bo ileż można znosić użalanie się nad sobą, szczególnie w przypadku bohatera, który wciąż grozi, że się zabije nie zważając na przyjaciół, pracę, ludzi wokół. Zadziwiające jest, że osoby z jego otoczenia nie tylko to tolerują, ale z wielkim poświęceniem starają się mu pomóc. Happy-end oczywiście nastąpi, ale na warunkach Rickiego. Opowieść o wygrzebywaniu się z beznadziei, poszukiwaniu nowego celu w życiu podporządkowanemu do tej pory miłości do jednej kobiety i odkrywaniu wartości na pozór zwykłych relacji przynosi mieszankę przeróżnych emocji. Człowiek podszyty smutkiem nie mówi nam, że wszystko będzie dobrze, jak w bajce. Może raczej, że będzie ok. Cheers.
PMA/DOP