Charyzmatyczna wokalistka i jej zespół w sobotę po raz czwarty wystąpili dla polskiej publiczności. Koncert w łódzkiej Atlas Arenie to część trasy promującej trzeci album grupy, zatytułowany beztrosko How big, How Blue, How Beautiful. Lekkość litery to jednak zmyła – wbrew pozorom brytyjski team nie śpiewa muzyki dla egzaltowanych nastolatków.
Kiedy w trakcie Orange Warsaw Festiwal 2014 w upalny czerwcowy dzień stolicę przemierzały grupki dziewczyn ustrojonych wiankami i błyszczących brokatem, można było myśleć, że oto noc świętojańska przeniosła się znad Wisły do centrum miasta. W połowie grudnia na łódzkiej ulicy podobne uzasadnienie nie jest możliwe, zatem wniosek może być tylko jeden – Florence and The Machine znowu odwiedzili kraj Lechitów! Powyższe atrybuty są bowiem cechą rozpoznawczą fanów zespołu, przy czym brokatowe szaleństwo i wiankomania opanowały nie tylko kobiecą część widowni… Może to i kicz albo odmiana folkloru irytująca wysmakowanych melomanów, ale z punktu widzenia artysty jednorodna identyfikacja wizualna fanów to chyba jednak komplement. Kwiatowe ozdoby jako must-have wielbicieli rudowłosej wokalistki są tym samym, czym czerń i glany w wypadku fanów Depeche Mode.
Mimo że sama Florence Welch porzuciła ostatnio zwiewne suknie i romantyczne wianki na rzecz męskich stylizacji, chętnie wchodzi w interakcje z rusałkami pod sceną – kradnie kwiatowe obręcze, przymierza je, obdarowuje nimi zespół, obsypuje siebie i resztę załogi błyszczącym pyłem…. Ciężko sobie dziś wyobrazić, że w 2010 roku ta indierockowa diwa zagrała koncert w warszawskiej Stodole jako obiecująca, ale jednak średnio znana piosenkarka. Dziś Flo i jej maszyneria zapełniają stadiony, a kariera zespołu nabiera rozpędu.
Przypadek Brytyjki udowadnia, że talent i potęga głosu nie wystarczą, by porwać tłumy. Kluczem do sukcesu jest magnetyzująca osobowość, co świetnie ilustruje porównanie temperamentnej Welch ze stonowaną rodaczką i prawie równolatką – Adele. O ile obdarzona fenomenalnym głosem Adele Adkins zapisała się w historii muzyki popularnymi do dziś Rolling in the Deep czy Someone Like You, a jej spokój i upodobanie do minimalizmu w wersji retro podbiły serca fanów, kolejny album wokalistki rozczarowuje. Brak w nim porywających historii i pomysłu na siebie, a spod melancholijnych tekstów coraz częściej wieje nudą. Łódzki koncert jasno udowadnia za to, że brytyjski indie rock jest w dobrej formie i potrafi zaserwować rozrywkę na najwyższym poziomie. Po świetnie przyjętym debiutanckim albumie Lungs i nieco mroczniejszym krążku Ceremonials, przyszedł czas na How Big, How Blue, How Beautiful, w którym jak w zwierciadle odbijają się konkretne wydarzenia z życia Flo, jej ekscytacje i rozczarowania, obsesje, nałogi i kryzysy. Siłą ekscentrycznej piosenkarki, mimo teatralnych gestów i skłonności do emfazy, pozostaje przede wszystkim autentyczność. O ile płyta Lungs hipnotyzowała barokowym bogactwem aranżacji i kompozycjami, w których mnożą się harmonie i zazębiają dźwięki altówki, wiolonczeli, harfy czy skrzypiec, o tyle nowa produkcja dystansuje się nieco od patosu, będącego swoistą wizytówką grupy. Tegoroczny krążek i dopełniające go teledyski to narracyjna całość, w której na pierwszy plan wysuwają się wątki autobiograficzne, symboliczne postacie małej dziewczynki i sobowtóra, destrukcyjna siła miłości i niemożność życia bez niej, zdradliwa moc alkoholu, wątki i postaci z biblijnego kanonu, a wreszcie tęsknota za ładem i zakorzenieniem. Przywiązana do teatralnej ekspresji, swoje teledyski Florence obficie okrasza elementami tańca nowoczesnego, który zapewne pomaga jej skanalizować wybujałe emocje. Nie inaczej jest na żywo. Łódzki koncert to eksplozja energii i nieskrępowanej rockowej swobody. Po otwierającym show What the Water Gave Me z monumentalnej płyty Ceremonials, przyszedł czas na kawałek Ship to Wreck z nowego albumu, zdecydowanie opowiadający się po stronie surowszego brzmienia i zadziornego wokalu. Podobnie wybrzmiało What Kind of Man, utrzymane w prostszej, drapieżnej formule i nieprzytłaczające kunsztownym aranżem.Ognistowłosa postanowiła jednak ucieszyć także fanów swoich poprzednich krążków, czekających na Rabbit Heart, Cosmic Love czy Dogs Day are Over. To właśnie podczas ostatniej z wymienionych piosenek publiczność zasypała scenę specjalnie przyniesionymi ubraniami, a sama Flo postanowiła pozostać w staniku. Dla niezorientowanych – była to starannie przygotowana akcja w ramach charytatywnej inicjatywy #clothesoff, dzięki której zespół przekazuje ciuchy potrzebującym.
Podczas tytułowego utworu, autobiograficznego How Big, How Blue, How Beautiful, fani zaprosili Florencję do swojego własnego nieba. Strefa Golden Circle tonęła w biało-niebieskich balonach, które korespondowały z treścią tej piosenki-wyznania o euforycznym napędzie, jaki zawdzięczamy miłości.
Swoiste apogeum koncertu stanowiła uwielbiana przez publiczność Shake It Out, w której wokalistka rozlicza się ze swoją skłonnością do alkoholu i dokonuje metaforycznej autoterapii. Podlany sosem gospel artrockowy kawałek roztańczył fanów do czerwoności.
Było również lirycznie – zgromadzonym słuchaczom na długo pozostanie w pamięci hymniczna, pełna lęku i nadziei Mother, którą zespół rozpoczął bisy, i bezpretensjonalna, przywołująca słodko-gorzki posmak hitów ze stajni Motown, Third Eye.
Finalne dźwięki poprzedziła radykalna metamorfoza świateł – scenę zalała krwista czerwień, a chwilę później Chris Hayden dał kulminacyjny popis podczas Drumming Song. I choć zdaniem wielu symfoniczne wykonanie tej piosenki podczas koncertu w Royal Albert Hall nie ma sobie równych, łódzki występ zakończył potężny zaśpiew w przepysznej perkusyjno-smyczkowej oprawie.
Rudowłosa córka specjalistki w dziedzinie sztuki renesansu jest dziś prawdziwą muzą popkultury. Projektuje dla niej Gucci, a Karl Lagerfeld zaprasza na pokaz, w którym wynurza się z muszli niczym współczesna Wenus, elektryzująca andgrogyniczną urodą. Kiedy obserwujemy ją live, dynamiczną, doskonale zharmonizowaną z chórkiem czy sekcją dętą, odnajdującą się zarówno w wyrafinowanych aranżach i wzniosłej poetyce, jak i rockowych hitach, zaczynami rozumieć, że nie ma sensu porównywać jej do Kate Bush czy PJ Harvey. Florence Welch śpiewa własnym, potężnym głosem, a jej prawdziwym kapitałem jest doskonały skład zespołu i nietuzinkowa wyobraźnia muzyczna. Nie może być zresztą inaczej, skoro zjawiskowa Flo nosi imię najpiękniejszego barokowego miasta świata.
Zdjęcia dzięki uprzejmości Atlas Arena w Łodzi
A. Nawarycz